10.8.15

(SAMO)opalanie! Starcie Bielenda vs. Gosh

Dotychczas stroniłam od wszelkich mazideł samoopalających, głównie przez obawę zrobienia sobie plam oraz ten charakterystyczny smrodek spalenizny… W tradycyjny sposób też rzadko się opalam i raczej tylko podczas urlopowych wyjazdów, których niestety w tym roku nie uświadczę. Tego lata jednak przekonałam się, że opalenizna z tubki też może być fajna.
Dla porównania kupiłam dwa kosmetyki, które miały dać mojej skórze piękny, złocisty odcień.
Pierwszym z nich jest samoopalacz Gosh Self Tan Mousse, który ma zapewnić błyskawiczną opaleniznę bez smug. Producent poleca go zarówno do ciała jak i twarzy (czego nie próbowałam, bo od tego mam kropelki Clarins- RECENZJA).
Kosmetyk w opakowaniu jest płynny, zaś po naciśnięciu pompki wydobywa się delikatna pianka w ciemnym kolorze, jakby z lekką nutą zieleni. Zapach jest bardzo delikatny i dla mnie raczej obojętny.


Pianka dość łatwo rozprowadza się po skórze, głównie dzięki kolorowi, bo wiemy gdzie ją nałożyłyśmy. Taki przyjemny sposób nakładania występuje jedynie wówczas, gdy uprzednio wykonamy peeling ciała, w przeciwnym razie od razu tworzą się zacieki i samoopalacz zaczyna się rolować przed wchłonięciem. W przypadku tego samoopalacza konieczne jest więc starcie całej „opalenizny” przed nałożeniem kolejnej warstwy, zwykłe umycie żelem nic nie daje. Opalenizna w tym wypadku jest dość wyrazista, kolor skóry jest złocisto-brązowy, a smrodek bardzo delikatny. Niestety to produkt, którym można narobić sobie okropnych plam i zacieków. Mimo ogromnej staranności w aplikacji nagminnie zdarza mi się narzekać na ciemniejsze plamy.
Należy jednak uważać z tym kosmetykiem, bo opalenizna niestety jest bardzo nietrwała i oprócz wycierania się w piżamę i pościel, spływa także z każdą kropelką wody. Mam wrażenie, że to kosmetyk dający tylko powierzchniową, bardzo nietrwałą warstwę na skórze.


Drugim samoopalaczem w mojej łazience jest Bielenda Magic Bronze dla jasnej karnacji, który jest szeroko zachwalany w Internetach.
Kosmetyk ma również płynną formułę, a po wyciśnięciu pompki na dłoni pojawia się delikatna pianka.
Kolor pianki jest lekko beżowy, zdecydowanie jaśniejszy niż produktu marki Gosh. Zapach jest kwiatowy, dość mocny, ale podoba mi się.
Pianka rozprowadza się bardzo przyjemnie, w jej wypadku nie ma konieczności wykonywania peelingu codziennie, wystarczy 2 razy w tygodniu. W tej sytuacji opalenizna jest więc trwalsza i nieco mocniejsza niż po użyciu pianki Gosh. Smrodek samoopalacza jednak jest tutaj intensywniejszy.
Opalenizna pojawia się już po kilku godzinach od aplikacji, w tym wypadku cieszę się przybrązowioną skórą bez plam i smug. Trwałość również na plus dla Bielendy, bo podczas kąpieli bez peelingu samoopalacz zmywa się tylko w niewielkim stopniu.


Podsumowując- u mnie zdecydowanie wygrywa tańsza wersja marki Bielenda, z której jestem bardzo zadowolona. Zdaję sobie sprawę, że to pewnie nie ideał i do słynnych kosmetyków Vita Liberata wiele mu brakuje, ale póki co używam Bielendy z dużą przyjemnością, od czasu do czasu posmaruję się pianką Gosh, ale tu miłości nie było i nie będzie.
W ten sposób sama przekonałam się do samoopalaczy. Pamiętam o dokładnej aplikacji, często nawilżam skórę i regularnie ją peelinguję, co nie daje mi efektu „skwarki”, a jedynie lekki kolor, dzięki któremu nie jestem biała jak zwykle. W połączeniu z kropelkami do twarzy Clarins efekt jest moim zdaniem fantastyczny.

- dostępność: drogerie Rossmann, Hebe
- cena: Gosh 35-40 zł / Bielenda 20 zł

Copyright © 2016 Nasze Poddasze , Blogger